W połowie lat 90-tych zeszłego stulecia wciąż tryumfy święciły gry spod sztandaru point n’ click, dość na wyrost nazywane u nas w kraju przygodówkami. Gatunek ten nie należał do mojego ulubionego, niemniej jednak gdy w napędzie komputera wylądowała płyta z The Neverhood utonąłem w grze na amen.
Pierwszym , co rzuca się w oczy to wyjątkowa, acz nietypowa oprawa graficzna. The Neverhood został w całości wykonany w glinie. Plastelinowe ludki zanimowano w technice poklatkowej (jak starego Misia Uszatka) i trzeba przyznać, że nawet teraz potrafi to robić wrażenie.
Genialne wykonanie
Po rozlaniu się wspomnianego wrażenia po oczach przychodził atak na uszy. Ścieżka dźwiękowa napisana przez Terry’ego Scotta Taylora jest wyjątkowa i zwariowana, złożona z przesterowanych gitar i wokali, które „ponoć można zrozumieć”, choć osobiście uważam, że te mamrotanie, chrząknięcia i inne dźwięki przypominają bardziej arie wykonywane pod budką z piwem niż cokolwiek innego, ale to żaden zarzut. Soundtrack z The Neverhood jest ikoniczny i niesamowity, co pozwoliło zgarnąć wiele branżowych nagród i ostatecznie wylądować na wydanym w 2004 albumie z muzyką (Imaginarium: Songs from the Neverhood).
Fabuła była zakręcona jak słoiki na zimę. Oto nasz plastelinowy ludek (Klaymen) budzi się ze snu zamknięty w jakimś pomieszczeniu, które, jak zgadliście, należy opuścić. W tym celu należy posługując się linkami z obręczami i rośliną żywiącą się wspomnianymi obręczami otworzyć drzwi i wydostać się na zewnątrz.
Świat zewnętrzny jest jeszcze bardziej zwariowany niż pierwsza zagadka i pełen jeszcze bardziej zakręconych zadań. W głowie utkwiło przede wszystkim plucie wodą do organów w celu uzyskania odpowiedniego dźwięku czy karmienie potwora ludzikiem z dynamitu. The Neverhood oferował również całą gamę „smaczków”, oto bowiem przy zejściu z trasy można było .. zginąć (choć gra uczciwie o tym uprzedzała, ale z upartym klientem przecież nie da rady dyskutować), czy też możliwość złożenia odwiedzin u pewnego nieuprzejmego stwora (i kultowy dla mnie cytat – „Ahhhh it’s you… Go Away!”). Tego rodzaju zadania prowadziły nas do finału, w którym Klaymen ratował cały gliniany świat (bądź przejmował nad nim władzę).
The Neverhood – trudno, acz przyjemnie
Pamiętam, że The Neverhood był trudną grą, ze względu na momentami dość spory poziom surrealizmu. Wraz ze znajomymi mieliśmy jakoś problem ze zdobyciem solucji i biegaliśmy do lokalnych przybytków, w których zbierali się gracze by dowiedzieć się, czy komuś nie udało się przejść dalej. Wspominam The Neverhood bardzo przyjemnie i nawet stosunkowo niedawno, bo parę lat temu ponownie skończyłem przygody glinianego ludka.
The Neverhood odniósł niesamowity sukces, ale trzeba przyznać, że pierwszy tytuł spod znaku plastelinowych przygód był najlepszy i niepowtarzalny. Do świata Neverhood wracało lub nawiązywało kilka gier – Klaymen Gun-Hockey, Boombots, Skullmonkeys, Armikrog, ale żadna nie była w stanie powtórzyć sukcesu swojego prekursora. Zostawmy więc Klaymena i ferajnę w spokoju, niech sobie smacznie śpi, aż ktoś znów nie spróbuje otworzyć drzwi na zewnątrz.
2 thoughts on “The Neverhood – retro wspominki”