Mam na imię Józia – recenzja komiksu

Nie zapomnij do nas zajrzeć – > Facebook Logo Instagram Logo

Bolesna historia, mądra opowieść. Mam na imię Józia

Trudno jest opowiadać o bólu. Łatwo przekroczyć granicę, za którą rozpoczyna się
manipulacja emocjonalna. Szczęśliwie, nie dotyczy to komiksu Mam na imię Józia,
którego autorzy – Robert Konsztat i Sławomir Zajączkowski – umiejętnie prowadzą
opowieść, unikając drogi na skróty.

Zero-jedynkowy świat populistów

Mam na imię Józia porusza kwestię rzezi wołyńskiej. I zanim ktokolwiek z Was po tym
właśnie przeczytanym zdaniu, na przysłowiowe dzień dobry zniechęci się do komiksu – bo
a to tematyka nie taka, a to ja już wiem, a to o boże, znowu martyrologia, to od razu
zaznaczam: warto poświęcić tej pozycji swój czas. Ponieważ to cholernie dobra, poruszająca
historia, która zostaje podana w sposób bardzo stonowany i przede wszystkim: Uwypuklający
uniwersalny charakter zdarzeń. Bo przecież opowieść o rzezi wołyńskiej, to opowieść o
przyczajonym złu, które raz wydobyte, zbiera swoje żniwo przez kolejne dziesięciolecia.

Takie stwierdzenie nie spodoba się zapewne zero-jedynkowym populistom, którzy cynicznie
(lub z głupoty) traktują historię jedynie w tonacji czarno-białej.

mam na imię józia

Wołyń. Zagubiony świat wielokulturowy

O Wołyniu nakręcił film Wojciech Smarzowski, tak zresztą minimalistycznie zatytułowany.
Witold Szabłowski poświęcił zdarzeniom z lat 1943-44 reportaż Sprawiedliwi zdrajcy.
I o ile po obejrzeniu produkcji Smarzowskiego widz miał ochotę wyjść na ulicę i szukać zemsty
(albowiem film – niestety – pozbawiony był niuansów historycznych i żerował na
najprostszych instynktach), o tyle książka Szabłowskiego wnikliwiej spoglądała na kontekst
relacji społecznych i kwestie narodowe, tak kluczowe w tamtym czasie i miejscu.

Tą właśnie drogą podążają twórcy komiksu Mam na imię Józia. Czytelnik niemal od
początku lektury wnika w świat relacji, które skomplikowane nie wydawały się być, ale dzięki
– znów to słowo – cynicznym populistom takimi się stają. Bronek, młody chłopak z Sośnicy,
wzdycha do Hałynky i nie ma znaczenia, że on Polak, a ona Ukrainka. Znaczenie, zwłaszcza
dla ojca, ma – niemal jak w Chłopach Reymonta – liczba posiadanej ziemi. Zresztą,
małżeństwa polsko-ukraińskie są tutaj powszechne.

Wystarczy rok, by wielopokoleniowe współistnienie – może nie idealne, ale swoje – zostało
przekreślone przez oportunistów.

Mam na imię Józia jak nowe Medaliony

Ogromną rolę w wykreowaniu świata przedstawionego w Mam na imię Józia odgrywa
kreska Roberta Konsztata. Dzięki niej widzimy emocje, tak pozornie ukryte w stonowanych
dialogach. Dzięki niej pożoga i mord nie jest epatowaniem przemocą, a emocjonalnie
podaną historią, która wywołuje refleksję a nie gniew. A to niezwykle mądry zabieg, bo jakże
łatwo byłoby pójść drogą Mickiewicza i rzucić gwałt niech się gwałtem odciska.

Ten spokojny – mimo wszystko – charakter opowieści przywodzi na myśl Medaliony Zofii
Nałkowskiej, klasykę literatury wojennej, której wymowa była tym silniejsza, ile ton książki
bardziej neutralny. Zdecydowanie bardziej kupuję Mam na imię Józia niż kiczowate murale
o Wołyniu, malowane przez ignorantów (np. na Rzgowskiej w Łodzi) lub nastawione na
objawienie prawdy i zarobienie sporej kasy produkcje Smarzowskiego.

mam na imię józia

Podsumowanie

Mam na imię Józia przypomina, że zło odpowiednio podlane przynosi trujące owoce. Brat
zabija brata. To uniwersalna opowieść. Wołyń to Ruanda. Wołyń to pogranicze indyjsko-
pakistańskie. Wołyń to półwysep bałkański.
Ale przede wszystkim to apel nie o roztrząsanie historii, ale o dostrzeganie tego czającego
się zła.

Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Komiks i My

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *