Niezwykła opowieść o technokracji, państwie policyjnym i osobistej vendetcie, czyli powieść graficzna Kabuki Davida Macka debiutuje na polskim rynku wydawniczym. I robi to w wielkim stylu.
Kabuki: Strzeż się żniwiarza
W roku 2023 z okazji 35. rocznicy premiery ponownie zawitał do kin, poddany cyfrowemu oczyszczeniu, klasyk gatunku anime, Akira, w reżyserii Katsushiro Otomo. Futurystyczna wizja świata, stechnokratyzowanego, w którym niemal czarno-biały podział na rządzących oraz gangi motocyklowe (zastępujące poniekąd yakuzę) nadaje bieg codzienności, podbiła w 1988 roku rynek wpierw japoński a później zachodni, ze szczególnym uwzględnieniem Stanów Zjednoczonych. W tym samym okresie niezwykłą popularnością cieszyły się powieści, poruszające tematykę Dalekiego Wschodu, by wspomnieć choćby cykl o Białym Ninja Erika van Lustbadera czy film Ridleya Scotta Czarny deszcz, w którym to bohater stawiał czoła przestępczej organizacji z Osaki.
Te tytuły nie są przypadkowe – z pewnością wpłynęły wówczas na Davida Macka, dwudziestojednolatka, który w 1994 roku wydaniem Prolog: Strzeż się żniwiarza rozpoczął publikację cyklu komiksowego Kabuki (ostatni tom ukazał się w 2009 roku).
Cieszy zatem niezmiernie, że wreszcie po raz pierwszy w Polsce ta niezwykła powieść graficzna (wraz z jej uzupełnieniem Kabuki: Sny) jest dostępna na rynku. Bo to jedna z najbardziej intrygujących historii kiedykolwiek opowiedzianych.
Dexter spotyka Daredevila
Ale zanim przejdę do komiksu, o samym autorze słów parę. Miłośnicy komiksu z pewnością kojarzą Davida Macka jako współautora (wraz z Brianem Michaelem Bendisem) kilku tomów Daredevila z pierwszej dekady XXI wieku, jak również jednej z odsłon Tajnej Inwazji cyklu New Avangers. Z kolei fanom serialu Dexter nazwisko autora też nie powinno być obce, bo to scenarzysta dwóch ostatnich sezonów tej popularnej produkcji. A jak jeszcze dorzucimy miłośników muzyki, to i tam David Mack to żaden no name, bo i tworzył okładki płyt (np. Jake’a Lee, głównego gitarzysty w zespole Ozzy’ego Ozzbourne’a), i grafiki do kalendarzy charytatywnych Tori Amos, i ilustracje do tekstów piosenek Paula McCartney’a (np. Blackbird) oraz asystował przy teledyskach Dead Can Dance. Dość powiedzieć, że współpracował z Takashim Hattorim oraz Neilem Gaimanem, wykładał w szkole dla głuchych w Tunezji i Singapurze, jego prace w Los Angeles i Chicago wystawiano razem z dziełami Gustava Klimta i Egona Schiele, a on sam jest zapalonym adeptem wschodnich sztuk walk.
Uff. Trochę imponujące CV, trzeba przyznać.
Te popkulturowe, kulturowe, artystyczne i filozoficzne zainteresowania autora są w Kabuki bardzo wyraźne. A przypomnę – zaczął komiks tworzyć jako dwudziestojednolatek. I, w co trudno uwierzyć, szukał grafika do swojego scenariusza, bo nie uważał swojego warsztatu za „wystarczający”. Szczęśliwie nie znalazł, dzięki czemu możemy w pełni docenić jego talenty plastyczne i, co nie mniej ważne, scenariuszowe. Bo Kabuki to w pełni autorskie dzieło – od początku do końca.
Kabuki, czyli mała siostra patrzy
Kyoto. Nieodległa, bliżej nieokreślona przyszłość. Choć tak naprawdę niewiele różni się ona od naszej rzeczywistości. No, może nie wyskakują nam z telewizora czy telefonów agenci rządowi i nie ucinają nam głów za nielegalne posiadanie broni. Jeszcze nie. Więc jednak przyszłość. Rodem z Orwella, przesiąknięta duchem kryminałów noir oraz klimatem wyjętym z Blade Runnera. Zresztą podobnie, jak ten ostatni tytuł, także przepełniona deszczem. On odgrywa tu bowiem kluczową rolę, zwłaszcza, że imię głównej bohaterki, Ukiko, to po japońsku „deszczowa dziewczyna”.
To świat, w którym – jak mówią komiksowe złole – „ludzie pracują dla korporacji tylko po to, by mieć jakąkolwiek tożsamość, wciskają się do wagonów metra jak bydło i są wożeni w tę i z powrotem jak korporacyjne zombie”. Swoją drogą, to ciekawe, że niemal doskonałe podsumowanie świata serwują zazwyczaj czarne charaktery. I to właśnie w tej rzeczywistości trwa walka pomiędzy agentkami rządowymi Nō, którymi zawiaduje tajemniczy Generał, a przedstawicielami świata yakuzy – ze szczególnym uwzględnieniem barona narkotykowego, Śniega, który przekształcił stację telewizyjną w pralnię brudnych pieniędzy, a samą rozrywkę sprowadził do oferty pornograficznych programów pay-per-view.
Taki jest punkt wyjścia opowieści. To jednak noir, więc pozornie proste zadanie ósemki agentek Nō okaże się nieco bardziej skomplikowane, a motyw zemsty (tak popularny w kulturze Dalekiego Wschodu) będzie jednocześnie próbą odpowiedzenia sobie na pytanie „kim jestem?”. I nie, bynajmniej nie trąci ono banałem.
Kabuki: Jazda bez trzymanki w stylu Zen
Doskonałym rozwiązaniem jest czarno-biała estetyka pierwszego tomu Kabuki – pozwala ona zatopić się w wykreowanym świecie, nie przesłaniając fabularnej narracji. Bo w tej opowieści chodzi o odpowiednie proporcje, ale też i podkreślenie bezczasu – przeszłość, komiksowa teraźniejszość i świat duchów przenikają się i stają się nierozerwalne. Składniki zostały przez Macka dobrze wymieszane, czuwa nad tempem historii jak rasowy reżyser: kiedy robi się zbyt mrocznie, rozładowuje napięcie, sięgając po rockowe szlagiery INXS czy Jerry’ego Lee Lewisa, zrównując jednocześnie bohatera z postacią z obrazu Klimta.
Zresztą odwołań do dzieł (pop)kultury nie brakuje: gdzieś przemykają bohaterowie Gwiezdnych Wojen, ktoś zacytuje mądrości Buddy lub odwoła się do Hobbita, a nad wszystkim krąży duch Alicji w krainie czarów, którą Ukiko kilkakrotnie przywołuje. Dodatkowym smaczkiem jest problem etniczny, który – przybliżony przez polskiego etnografa, Bronisława Piłsudskiego (tak, z tych Piłsudskich) – tutaj nadaje opowieści dodatkowy wymiar.
Mack osiąga jeszcze jeden rewelacyjny efekt: choć dzieje się tutaj dużo i jest to prawdziwa jazda bez trzymanki, to jednak nie ma niepotrzebnej szarży i wszystkie elementy układanki trafiają w odpowiednie miejsca bez frenetycznego pośpiechu. W końcu to Japonia i wszystko ma swoje tempo.
W oczekiwaniu na film
Mniej skupiłem się na drugim tomie Kabuki: Sny, gdzie dominuje fragmentaryczność i kolor. To znakomite uzupełnienie podstawowej historii i dla tych, którym szkoda rozstać się z Kabuki/Ukiko świetne wyciszenie.
Dawno nie czytałem tak spójnej i konsekwentnie poprowdzonej opowieści. Widać, że autor miał konkretną wizję i przekaz. Na pewno znacząco wpłynęła na tę historię śmierć matki Macka, co pozwala odczytywać Kabuki jako pożegnanie i przepracowanie traumy. A mimo to nie ma tu smutku, pogodzenie właśnie. I spokój, który czytelnika nie opuszcza.
Choć… ja niespokojnie czekam na przeniesienie powieści na ekran. A ponoć Mack zwarł szyki z Gaimanem. Szykuje się solidna konkurencja dla Akiry i Blade Runnera.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Scream Comics.