Generalnie nie przepadam za niespodziankami. Zwykle wolę być mniej lub bardziej przygotowany na to co mnie czeka. Niespodzianka jednak od czasu do czasu się trafia, a wtedy opcje są dwie. Albo będzie miła albo niemiła. O tych drugich lepiej nie wspominać, szczególnie, że napotykane są jednak częściej niż te pierwsze. O tych pierwszych jednak mówić warto, choćby ze względu na ich rzadkość. Muszę zatem wspomnieć o komiksie Coda, bo wszystkie trzy jego tomy zaskoczyły mnie bardzo, ale to bardzo pozytywnie. Taka miła niespodzianka zostaje na długo w pamięci!
Coda to Mad Max w Śródziemiu
Zacznijmy od samych podstaw, a już tu jest naprawdę dobrze. Otóż wyobraźcie sobie świat fantasy, który dotknęła apokalipsa. Magiczne lasy zostały spalone, jaskinie pełne krasnoludów zawalone, święte źródełka i strumyki zatrute, a większość mieszkańców tych kolorowych krain po prostu zginęła w tym fantastycznym armageddonie. W zasadzie nikogo nie interesuje co tak naprawdę się wydarzyło – ponoć jakiś mroczny lord odniósł sukces w przyzwaniu potężnego zaklęcia o biblijnych proporcjach. Wielu próbowało, komuś się udało. Nie to jest jednak istotne. Co jest ważne to to, że świat jest zniszczony, a wszyscy którzy ocaleli próbują wiązać koniec z końcem – bez użycia magii. Ta bowiem została zmieciona z powierzchni krainy i ostatnie jej źródła (np. magiczne przedmioty, ale też i istoty) są rzadkie i na wagę złota. Z nich to można wytworzyć akker. Jest to substancja najcenniejsza ze wszystkich albowiem zwiera w sobie cząstki magii i może pozwolić przeżyć istotom, które są z nią nieodwracalnie związane, a także zapewnić sporą przewagę nad ewentualnymi przeciwnikami, którzy tej magii nie posiadają.
Jak widać czarno na białym – nawiązania do Mad Maxa są nad wyraz oczywiste. Coda to podróż po zniszczonym świecie, która ukazuje znane z postapo pustkowia, cmentarzyska, enklawy i sprowadzone do prymitywnych poziomów osobistości. Jest to świat, w którym sojusze są kruche, spiski częste, a egoizm naturalny. Wyróżniają się natomiast bohaterowie i tu autorzy stworzyli naprawdę niesamowitą galerię osobliwości.
Galeria osobliwości
Mamy tu bowiem truchło smoka, który wciąż pewien swej dawnej potęgi miota groźby i przekleństwa jednocześnie błagając, by go podrapać. Mamy ostatniego ocalałego olbrzyma, ciągnącego za sobą całe miasto, którego mieszkańcy zdobywają akker by zapewnić swej metropolii mobilność i siłę ognia. Mamy syrenę, która wraz ze swoją flotą została wyrzucona na brzeg i szuka możliwości powrotu do morza, aby zapewnić bezpieczeństwo swojemu skrzekowi. Mamy pięciorożca, który przeklina jak szewc i wściekłość potrafi rozładować w bardzo brutalny sposób (np. rozwalając stajnię i wraz z otaczającą ją dzielnicą, lub odgryzając wrogom głowy). Mamy maga, który oszalał i resztki magii przeznacza na tkanie iluzji by oszukać samego siebie i żyć w „dawnych czasach”, mamy w końcu nieśmiertelnego ilfa, który będzie stanowił dość istotny punkt całej opowieści.
Mamy wreszcie głównego bohatera – Huma, będącego ongiś bardem, który podróżuje na swoim pięciorożcu i próbuje znaleźć sposób na odczarowanie swojej małżonki – jak twierdzi, porwanej przez wojownicze i brutalne plemię. Charakterologia postaci jest naprawdę prosta, motywacja także. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że mamy do czynienia z prostą awanturniczą historią. Coda jednak na szczęście pokazuje, że wciąż można w tak wyświechtanym gatunku stworzyć coś wyjątkowego i porywającego, a jednocześnie głębokiego i wolnego od banałów.
Okazuje się bowiem, że żadna z postaci nie jest tak oczywista jak się wydaje na początku. Wszyscy jak jeden mąż będą mieć swoje 5 minut i będą potrafić zaskakiwać. Cała obsada spektaklu sprawia wrażenie jakbyśmy wszystkich faktycznie dopiero co poznali, przechadzając się po zniszczonym pustkowiu i dość szybko wraz z nimi wplątujemy się całkiem niezłą kabałę. Bohaterowie niby są skonstruowani z klisz, a jednak wiarygodni i wyjątkowi. I, co tu dużo mówić, nie da się ich nie lubić.
Niestety… koniec
Coda dzięki temu jest fantastyczna – dosłownie i w przenośni. Ma w sobie wszystko, co powinien mieć w sobie niezrównany tytuł. Jest miłość, zdrada, epickie bitwy i całkiem udane gagi. Czyta się ją naprawdę dobrze. Kreska jest nieco pokręcona i udziwniona, ale ma swój urok. To zadziwiające, że komiks, pokazujący świat, w którym magia umarła, magią tą ocieka z niemal każdej strony.
Z żalem odkładam na półkę ten komiks ale to żal z zakończenia cudownej opowieści. Finał Cody to bilet powrotny do smutnej rzeczywistości. Opuszczam pozbawioną magii krainę i z dziką rozkoszą powrócę tam kiedyś ponownie. Codę czyta się o wiele lepiej niż opisywanych przez nas ostatnio Chrononautów, co tylko potęguje pozytywne wrażenia.
Coda to najmilsze zaskoczenie komiksowe jakie spotkało mnie w zeszłym roku. Zdecydowanie polecam sięgnąć po tę pozycję – ufam, że nie zostaniecie pozostawieni w poczuciu rozczarowania.
1 thoughts on “Coda – Tom 1, 2 i 3 – recenzja komiksu”