W latach dziewięćdziesiątych uległem, jak zapewne pół kraju (a przynajmniej mojej szkoły) manii na Żółwie Ninja. Kolekcjonowałem co się dało – Komiks – Plakat i wydania z TM-Semic, karty kolekcjonerskie, figurki, nagrania na VHS. No i jak wszystko ze szczenięcych lat – po prosty przeszło samo. Ostatnimi czasy jednak nabrałem chęci na zweryfikowanie, jak czuje się uniwersum, co ciekawego można znaleźć u Turtlesów teraz, więc złapałem w swoje rączki tytuł w wykonaniu twórcy Żółwi – Kevina Eastmana i znanego rysownika Simona Bisleya. Komiks Bodycount mnie zaskoczył, choć nie do końca pozytywnie.
Krwawe Żółwie Ninja
Opowieść w Bodycount jest prosta jak drut. Bohaterowie poznają damę w opałach, której postanawiają pomóc. Tak się jednak składa, że goni za nią najlepszy zawodowy morderca świata. Cały historia opowiedziana na kartach komiksu będzie opisywać zmagania pomiędzy Rafaelem, Caseyem Jonesem i draniem ścigającym ich przez kraj. Pościgi, strzelaniny, eksplozje, menażeria dziwacznych postaci i bardzo, bardzo dużo śmierci i krwi. Autorzy chcieli zrobić największą i najdłuższą strzelaninę w komiksach i to się im zapewne udało. Widać również, że lubują się w filmach akcji rodem z Hong Kongu, choć chyba ich zamiłowanie poszło o kroczek za daleko.
Wiem, co twórcy próbowali osiągnąć, ale nie do końca się udało. Komiks jest przeładowany krwawą akcją, przez co czytelnik jest przebodźcowany. Niektóre sceny się duplikują, czasami odnosi się wrażenie, ze kadry i wydarzenia łączą się bez ładu i składu, przeskakując od jednej jatki do drugiej.
Bodycount to ciężkostrawny komiks
Niestety przez to wszystko, Bodycount jest trochę ciężkostrawny. W komiksie jest cała glaeria wyświechtanych tekstów wyskakujących zewsząd, często w nieodpowiednich momentach. Trochę zbyt klimatyczna kreska Bisleya oraz mnogość kadrów z pojedynkami i śmiercią powodują, że trzeba ten komiks sobie dawkować. W innym przypadku można się Bodycountem szybko znużyć, a wręcz zatruć. Bardzo łatwo jest poplątać się kolejnych scenkach przedstawiających strzelających bądź rozrywanych na strzępy kolesi.
Kreska Bisleya jest bardzo fajna ale przy tym specyficzna. Mocno barokowe postaci, które Bisley tworzy z zapałem maniaka zawierająmnóstwem powykręcanych detali. Można to lubić, można też nie, ale w przypadku Bodycount trzeba momentami mieć do tego cierpliwość.
Drobne uśmieszki puszczane do czytelnika i absurdalny humor, który z rzadka przedziera się przez fontannę krwi i zniszczenia doceniam i żałuję, że jest tego tutaj tak niewiele.
Jak wspomniałem – rozumiem zamysł, a nawet go doceniam, ale to co wychodzi w filmach Johna Woo, czy w Johnie Wicku, niestety niekoniecznie musi się udać w formie komiksowej. Podobną rzecz, choć o wiele bardziej absurdalną i pozbawioną jakiegokolwiek wytchnienia zrobił Geof Darrow w swoim Kowboju z Szaolin – Szwedzkim Bufecie. Choć tam absurdalnie długi pojedynek był również rozciągnięty na cały komiks, to był jednak składową jakiejś większej historii. Szwedzki bufet był bowiem tomem drugim przygód Kowboja (choć to inna historia, to jedynie delikatny ratunek dla Szwedzkiego Bufetu, który cierpi na te same dolegliwości, co Bodycount). Histria Bisleya i Eastmana jest jednotomową opowieścią, która ma całkiem sporo braków. Brakuje mi trochę backgroundu, informacji gdzie są i co robą inne żółwie, dlaczego mamy tutaj tylko Rafaela. Brakuje jakiejś delikatnie głębszej nici zrozumienia bohaterów, którzy lecą po kartach komiksu i rozszarpują kolejne chmary wrogów.
Smuteczek
Szkoda, bo liczyłem na nieco nostalgiczne odświeżenie przygody z żółwiami, które uwielbiałem dzieckiem będąc. Choć humorem, absurdem i krwawą rozwałką nie gardzę, liczyłem na choć odrobinę doroślejszą opowieść o postaciach znanych z dzieciństwa. Bodycount nie dowozi nic z powyższego. Dostałem nieco zbyt ciężkostrawne danie. Ze zbyt dużą iloscią przypraw, a ze zbyt niską ilością kalorii. Komiks ten przeznaczony jest chyba tylko dla hardkorowych fanów Żółwi albo kreski Bisleya.


obrazki – nonstopcomics.com