Powrót po latach
Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa to komiks Tadeusza Baranowskiego, pierwszy wydany jako osobny zeszyt w Anno Domini 1980. Stare wilki komiksu na pewno go znają, bo to komiks-legenda. Co najwyżej mogą teraz zadawać sobie pytanie czy warto kupić to wydanie? Od razu powiem, jeśli jeszcze nie macie to kupcie. Pomysł wydania wersji wielkoformatowej jest świetny i nie powinien być potraktowany jako skok na kasę.
Całostronicowe plansze, podzielone na mniejsze, korespondujące ze sobą kadry, dużo zyskują w powiększonym formacie. Kolory również prezentują się świetnie, zostały poprawione, są mocne i żywe. Jako ciekawostkę należy też odnotować, że w starych wydaniach z PRL brakowało jednej planszy. Była to historia wielkiej, czerwonej świnki, która finalnie zakłada fermę hodowlaną, której będzie szefować. Podobno plansza została wyrzucona przez panią z wydawnictwa, ponieważ przy brakach na rynku nie wypadało tak epatować wieprzowiną. Konotacji z Orwellem najwidoczniej nie doszukano się. Tak więc pranerdzi – marsz do księgarni po swój egzemplarz i możecie już nie czytać dalej 😉
Opowieści o zwierzątkach
Dobrze, to teraz mogę napisać coś o komiksie dla osób, które tego dzieła nie znają, ba, nie kojarzą twórczości Baranowskiego. Album składa się z dwóch części. Pierwsza, zatytułowana W pustyni i w paszczy to przygody duetu podróżników Kudłaczka i Bąbelka. Odkrywają oni ukryty we wnętrznościach wieloryba świat, zamieszkały przez różne zwierzęta. Każda strona to osobna historyjka, której bohaterem jest przedstawiciel innego gatunku, rozgrywająca się w charakterystycznym dla niego środowisku (pustynia, las tropikalny, sawanna). Całość z opisu wydawałaby się po prostu komiksem edukacyjnym dla dzieci. Tyle, że Baranowski to mistrz zabawy formą i konwencją. W jego późniejszych dziełach doszło do tego, że postacie zdawały sobie sprawę z tego że są narysowane i, że istnieje autor. Mało komu potem udała się taka sztuczka (Deadpool się nie liczy)
Tak więc zamiast nudnej edukacji mamy zabawy słowne, kpinę z rzeczywistości PRL-u i absurdalny humor. Mamy antylopę, która tłumaczy, że to antyświat a więc ona jest przeciwieństwem zwykłej lopy. Mamy słonia, który próbuje zasłonić i zafortepianić fortepian a także jagrysa, tygrysa i ongrysa. Każda historia jest dowcipnie i czasem dość nieoczekiwanie spuentowana. Taki dziwny reportaż z krainy absurdu, ni to dorosłej ni to dziecięcej. W pełnym zanurzeniu w tym świecie pomaga styl rysunków Baranowskiego, które w połączeniu z poprawioną poligrafią dają wrażenie obcowania z pewną psychodelią.
Co w kaloryferze piszczy
Druga część to przygody OrientMena. Jest to rodzaj superbohatera, który po nieudanej próbie naprawy kaloryfera należącego do pewnego Eskimosa wyrusza w podróż, spotykając po drodze różne indywidua. Jest tu zastosowana podobna struktura narracji jak w poprzedniej części. Każda strona to osobna historyjka. OrientMen spotyka osoby, będące przedstawicielami różnych zawodów. Jako dziecku kojarzyło mi się to z takimi książeczkami opisującymi różne zawody, żebyś sam mógł wybrać kim zostaniesz w przyszłości – kołodziejem czy na przykład bednarzem.
Tutaj też mamy bednarza, ślusarza czy ogrodnika choć jest też na przykład toreador (finalnie toczący walkę z bykiem ortograficznym). I znowu – historie nie mają nic wspólnego z edukacją nieletnich. Czysty absurd wylewa się z każdej strony. Zegarmistrz naprawiający w deszczu zegar słoneczny, ślusarz, który ma naprawić królowi zamek (który trochę się zawalił, gdy król był na wojnie), czy też Babcia Mróz dyskutująca o feminizacji zawodów z Panem Wiosną. Lekarz od psychonalizy próbuje wyleczyć bohatera z problemów z lataniem, a obok odlatujących do ciepłych krajów słoni próbują też tego dokonać nieloty kiwi.
Dla kogo to wszystko?
Głupio mi polecać kolejny komiks dosłownie wszystkim, ale tak właśnie mam zamiar uczynić. Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa to pozycja, moim zdaniem, która łączy pokolenia. Przy lekturze mogą się dobrze bawić zarówno dzieci, u których zawczasu warto wyrabiać absurdalne poczucie humoru, jak i dorośli, odczytujący wszystkie nawiązania i gierki słowne. Nerdy oczywiście znajo, a kto chce poznać istotny kawałek historii polskiego komiksu wtedy również powinien się zaopatrzyć w to wydanie. Zarówno wieloryb, jak i czubek nosa Eskimosa zasługiwali, żeby je wydać w takiej formie.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Kultura Gniewu