MDK – te trzy literki już od samego początku wzbudzały emocje, choćby już dlatego, że jak wieść gminna niosła oznaczały „Murder, Death, Kill”, co spędzało sen z powiek rodzicom, lokalnym komitetom obrony moralności, lotnym brygadom katechetycznym i innym mniej lub bardziej zbrojnym ugrupowaniom występującym przeciwko grom.
Lokalne działy marketingu szybko podłapały klimat i w prasie ukazywały się reklamy rozwijające skrót do równie enigmatycznych „Marsjanie Doją Kozy” czy „Mojżeż Demonstruje Karate”. A może to sami gracze już puszczali w obieg teeorie wyjaśniajace, co też to MDK oznacza. Nie pamiętam.
Pewne jest jednak to, że MDK oznaczało niebywałe doznania dla oczu, szczególnie dla szczęśliwych posiadaczy akceleratorów grafiki 3D. Mój Monster 3D grzał się do czerwoności przy wszystkich trójwymiarowych obiektach, lustrzanych ścianach i przezroczystościach.
To wszystko wymuszało oczywiście posiadanie dość mocnej maszyny, która potrafiła obsłużyć te wszystkie wspaniałości, nic dziwnego zatem, że w grze zaimplementowano pewnego rodzaju benchmark, który oceniał możliwości Twojego PC, a jednocześnie pozwalał na chwalenie się (lub wręcz przeciwnie) osiągniętym weń wynikiem pośród braci grającej osiedli i blokowisk.
Fabuła MDK nie należała było najgorszych, choć sensownością nie grzeszyła, to była pełna rubasznego i surrealistycznego humoru. Kosmitów, którzy najechali Ziemię może powstrzymać tylko i wyłącznie główny bohater, który jest cieciem na stacji kosmiczne pracującym za miskę gulaszu. Stacją zarządza szalony profesor, który właśnie skończył opracowywać bojowy kombinezon, wyposażony w wiele morderczych udogodnień.
Sam MDK był cholernie przyjemnym platformero-shooterem z kilkoma niesamowitymi urozmaiceniami. Pierwszym był spadachron, który umożliwiał bezpieczne opadanie z większych wysokości wraz z jednoczesnym ostrzeliwaniem wrogów. Kolejnym był karabin snajperski, za pomocą któego można było spojrzeć w oko draniowi ustawionemu na dalekim końcu planszy. Mogliśmy też pojeździć na snowboardzie, lądować na ziemi wchodząc w atmosferę prosto ze stacji kosmicznej, a nawet infiltrować bazy przeciwników we wdzianku z pancerza wrogiego robota.
Urozmaiceń zresztą było dużo więcej i nie ma sensu wszystkich wymieniać. Warto jednak przypomnieć o zestawie uzbrojenia i poziomach, bo były i nadal są wyjątkowe.
Arsenał, za pomocą którego usuwaliśmy draństwo z plansz zawierał w sobie choćby nalot dywanowy, granaty, pociski samonaprowadzające oraz najmniejszą bombę atomową na świecie. Do klasyki przeszło już polskie tłumaczenie dmuchanego wabika, za pomocą któego przykuwaliśmy uwagę wrogów by mieć możliwość ostrzelania ich od tyłu (pamiętacie głupiego decoya?).
Co do plansz to do tej pory potrafią zrobić wrażenie. Podczas rozgrywki zwiedzaliśmy bowiem zbrojownie, łódź podwodną i wszelkiego rodzaju metropolie przyszłości.
MDK było płynne, satysfakcjonujące, miodne i przyjemne i w odważę się powiedzieć, że nadal jest. Jak na grę z niemal 25-letnim rodowodem produkcja Shiny Entertaintment zestarzała się całkiem nieźle i jest grywalna, o czym można się przekonać wydając równowartość paczki fajek na GOG-u.
Nie ukrywam, że remake tego tytułu ograłbym jak zły. Przy MDK spędziłem mnóstwo przyjemnych chwil, które z dziką rozkoszą bym powtórzył.
Szanowna Wataha grała i pamięta zabawę przy MDK?
1 thoughts on “MDK – retro wspominki”