Był 1996 rok, dziesięcioletni ja spędzający czas przy “bajeczkach” od Warner Bros, powtarzający co chwila “aaaaaa… co jest doktorku?” albo powtarzając za Szaranowiczem “Hej hej tu NBA”. 1996 rok kiedy każdy chłopak na podwórku z fascynacją patrzył na to co wyprawia pod obręczą Jordan czy Shaq.
I wtedy właśnie ktoś wpadł na pomysł genialny w swej prostocie, acz nieco trudniejszy do realizacji, ale dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych, połączyć dwie wielkie marki: Królika Bugsa i Michaela Jordana, i tak powstał Czoka… “Kosmiczny Mecz”.
Na pewnej odległej planecie funkcjonuje lunapark, ledwo funkcjonuje, żeby zaczął prosperować kosmici zarządzający postanawiają porwać znane i lubiane Animki, które dostarczają rozrywki ludziom na planecie Ziemia. Bugs, jak na cwaniaka przystało proponuje kosmitom uczciwą rywalizację: Mecz koszykówki. Czemu napisałem o cwaniactwie? Otóż kosmici są mali i niscy, więc dwa razy wyżsi bohaterowie Looney Tunes nie powinni mieć z ich pokonaniem, jednakże Bugs nie mógł przewidzieć, że najeźdźcy mają broń, która pozwala przejąć cudze umiejętności.
Owe umiejętności przejmują od czołowych graczy NBA, stają się wysocy, silni i umiejący grać w basketball. Bugs w przypływie rozpaczy zwraca się do Michaela Jordana, geniusza kosza, który jednak chwilowo porzucił swój sport, dzięki czemu też zachował swoje umiejętności.
Chciał nie chciał, Jordan staje się trenerem i pierwszym graczem animkowej drużyny i ma za zadanie pomóc wygrać mecz i odzyskać “skillsy” swoich kolegów z parkietu.
“Kosmiczny mecz” jest połączeniem filmu aktorskiego i animowanego, obok animków i Jordana jedną z głównych ról gra Bill Murray. Prawdziwi ludzie biegają zatem po rysunkowej krainie, rysunkowych parkietach i rzucają piłkę do rysunkowych koszy.
Efekty, choć nieco trącą myszką nie odrzucają od TV, a sam film, mimo 24 lat na karku ogląda się świetnie.
Kosmiczny mecz pierwszy raz obejrzałem w kinie, był to dla mnie dość wyjątkowy dzień,
z którego do dzisiaj pamiętam dość sporo. Pamiętam też, że zapadłem w dość mocną “Space Jam’manię” – zbierałem żetony z gum do żucia czy figurki z MCDonalda, a jak wyszło na VHS to wypożyczalnia była moja.
Nieco się boję współczesnej kontynuacji, ale na pewno obejrzę, a tymczasem po kolejny myślę odpalić oryginał i znów poczuć się jak dzieciak.