Nie zapomnij do nas zajrzeć – >
Lata 80’te to czas kaset VHS i klasyków (takich jak ten), które po latach bronią się swoją wyjątkowością i kultowością. Jednym z tych filmów, które mocno zapadają w pamięć jest słynna komedia sensacyjna „Gliniarz z Beverly Hills”.
Pomszczenie kumpla
Fabuły raczej przedstawiać nie trzeba. Jednak gdy faktycznie ktoś nie widział tego filmu (jest w ogóle taki ktoś?) krótkie streszczenie.
Axel Foley (w tej roli Eddie Murhpy) jest dość nieszablonowym policjantem z Detroit. Mądry, przebiegły i błyskotliwy. Pewnego razu spotyka dawnego kumpla, którego niestety tej samej nocy ktoś zabija. Axel postanawia na własną rękę zbadać okoliczności śmierci przyjaciela. Odkrywa, że kolega coś wiedział o nielegalnych interesach swego pracodawcy, Victora Maitlanda, który być może zlecił zabójstwo. By odnaleźć zabójców kolegi wyrusza do słynnego, nowobogackiego miasta Beverly Hills, gdyż tam wiedzie trop. Tamtejsza policja nie wykazuje zrozumienia dla niekonwencjonalnych metod działania obcego policjanta. Miejscowi są może i pełni dobrych chęci, ale też są wielkimi służbistami. Mimo to Alex Foley nie składa broni i za cel honoru stawia sobie doprowadzenie sprawy do końca.
Eddie Murhpy w filmie to strzał w dziesiątkę!
Obsadzenie Eddiego Murphy’ego w roli wyszczekanego Axela Foleya w „Gliniarz z Beverly Hills” było strzałem w dziesiątkę. Aktor znany ze stand-upowej sceny „Saturday Night Live” idealnie wpasował się w rolę gliniarza z poczuciem humoru. Murphy swoją gadką potrafi każdą sytuację, nawet najgorszą obrócić w coś pozytywnego. Takiej nawijki nie ma chyba nikt inny. Słowa wypluwane w tempie karabinu maszynowego potrafią wybić z rytmu niejednego rzezimieszka 😉 Jest przezabawny, błyskotliwy i ciężko odwrócić od niego uwagę przez cały film. No i najważniejsze – jego śmiech! Czy to reakcja na widok przechodzących ludzi czy wykiwanie goniących go gliniarzy na czerwonym świetle. Charakterystyczny i nie do podrobienia. I pomyśleć, że początkowo rolę Axela miał otrzymać Sylvester Stallone. Szczerze? Bez Eddiego ten film by nie istniał.
„Gliniarz z Beverly Hills” to nie tylko rola aktorska Eddiego Murphy’ego. Oprócz niego ciekawie są zarysowane postacie detektywa Billy’ego Rosewooda oraz sierżanta Johna Taggarta. Jeden lekko roztargniony i głupawy, drugi wyjątkowo sztywny i przestrzegający regulaminów. Dla mnie są niczym odpowiednik Flipa i Flapa XX wieku.
Czym byłby film, gdyby nie nuty lecące w tle. A wierzcie mi, tych jest pod dostatkiem i do dosłownie. W filmie w pamięć zapada słynny motyw muzyczny „Axel F” w wykonaniu Harolda Faltermeyera. Ten utwór jest tak kultowy jak sam film, bo był wykorzystany przy kolejnych częściach filmu i stał się wręcz wizytówką tego filmu.
Zresztą, w tym filmie ścieżka dźwiękowa była naprawdę dobra i zawierała wiele innych hitów jak chociażby „The Heat Is On” Glenn Fley czy „Neutron Dance” w wykonaniu The Pointer Sisters. Ta składanka muzyczna idealnie oddaje klimat lat 80’tych. W 1986 roku film otrzymał statuetkę Grammy za najlepszy album z oryginalną ścieżką dźwiękową napisaną dla filmu kinowego.
Komedia przez duże K
„Gliniarz z Beverly Hills” to naprawdę świetne napisana komedia. Film obfituje w taką ilość sytuacji i gagów, że ciężko jest wszystkie spamiętać. Średnio co 3-4 minuty mamy jakąś zabawną sytuację czy dialog. Czy to będzie rozmowa w galerii z Serge’m (Ahmed? Ahwel? Foley it is here… ) czy np. monologi Eddiego w ciężarówce z papierosami. Te 100 minut spędza się naprawdę miło przed ekranem. Niech dowodem będzie nagroda otrzymana w 2000 roku od Amerykańskiego Instytutu Filmowego za znalezienie się na liście 100 najśmieszniejszych amerykańskich filmów wszech czasów.
Film ma już ponad 35 lat a mimo wszystko bawi, jakby premierę miał wczoraj. Został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność i podoba się do dziś, nie tracąc nic ze swojego ówczesnego blasku. I najważniejsze – czuć w nim klimat lat 80’tych – styl, ubiory, fryzury, samochody… wszystko to, czego u nas wtedy nie było.
Teraz, gdy jesienne wieczory są coraz dłuższe warto przysiąść w domowej kanapie i przypomnieć sobie „Gliniarza”, nawet gdyby to byłby setny raz. Bo ta komedia się nie nudzi!