Dawno dawno temu, chłopięciem będąc i studiując radośnie pomieszkiwałem sobie w akademiku. Czas spędzaliśmy na nauce, przygotowaniach do dorosłego życia, a w przerwach od tych jakże wyjątkowych i wzniosłych zajęć robiliśmy ze współlokatorami to, co każdy mieszkaniec akademika. Oczywiście listy tych rzeczy nie zamierzam przytaczać, ale jedną z nich były kanapowe rozgrywki w tytuł dość szczególny, a mianowicie Worms World Party. To właśnie ta odsłona „robaków” została królem rozgrywek akademickich (o miano to rywalizowała chyba wyłącznie z Blobby Volleyball).
Robaczywa gra
Chyba wszyscy wiedzą na czym polegają Wormsy i jak wygląda rozgrywka, ale na wszelki wypadek przypomnę. Zabawa odbywa się w turach, podczas których drużyna naszych robali musi wyeliminować robale wszystkich przeciwników, pozostając jako jedyna na planszy. Odbywa się to za pomocą dość wymyślnego arsenału – poczynając od broni palnej (shotguny, uzi, miniguny), przez broń białą (kij baseballowy) czy ciosy karate, idąc dalej do materiałów wybuchowych (granaty, miny, wybuchowe banany, takież i owce), broni rakietowej (nieśmiertelna bazooka) i kończąc na arsenale specjalnym (super owca, naloty dywanowe, betonowy osioł, czy równający poziomy z ziemią armageddon). Rozgrywkę rozpoczyna się z uzbrojeniem startowym, a potężniejsze zabawki zbiera się z rozsianych (i wciąż pojawiających się na poziomie) skrzynek. Po poziomie można się poruszać, przemieszczać za pomocą lin albo teleportować. Mnogość opcji pozwala na dość dużą swobodę w kombinowaniu jak usunąć z planszy wrogie nam robactwo.
Worms World Party rządzi
Worms World Party jest ostatnią odsłoną gry od Team 17 w płaskim, dwuwymiarowym wydaniu, zanim studio nie zdecydowało się przenieść rozgrywki w pełny trójwymiar (na swoją i tytułu szkodę, na szczęście w późniejszym okresie robaki wróciły do dwóch wymiarów). I choć odsłona ta przyjęta została dość chłodno (w głównej mierze zarzutami było to, że po prostu nie jest poprzedniczką – Worms: Armageddon), to my pokochaliśmy WWP szczerym uczuciem. Właśnie za mnogość uzbrojenia dostępnego od samego początku. Za olbrzymie, przegięte i bardzo zabawne sposoby pozbywania się wrogów (tak, betonowy osioł czy armageddon jako broń ostateczna i niszczyciel dobrych humorów graczy już pewnych wygranej były cudowne). Za wszystkie te niesamowite akcje na linach (kolega przeszedł w 60 sekund całą planszę wąskim i ciasnym korytarzem w desperackiej (i udanej) próbie wykończenia jednego z dobrze ukrytych wrogich robali). Za możliwości łączenia w łańcuchy eksplozji, często niezamierzonych przy fartownym rzucie granatem i przerzuceniu wroga na minę. I za wiele innych rzeczy, które na pewno były również dostępne w innych częściach robaczywej sagi, ale to Worms World Party dawało takie możliwości ustawienia kanapowych rozgrywek. A może już nie pamiętam za dobrze różnic pomiędzy częściami? Może to chodzi o zwykłą nostalgię i wspomnienie pięciu chłopa tłukących do białego rana w Wormsy?
Przyznaję się bez bicia – innych wariantów rozgrywki dostępnych w Worms World Party nie tknąłem. Nie odpaliłem misji ani kampanii. Wersji remasterowanej, dostępnej na GOGu czy Steamie również. To zawsze był tytuł zarezerwowany wyłącznie dla mnie i kumpli. I dlatego wciąż kocham tę odsłonę robali – przypomina mi o wspaniałych akademickich czasach.