Były takie czasy, gdy polska gra była synonimem wtórności, bylejakości i kiepskiego wykonania. Na szczęście nasi producenci dość szybko nadrobili zaległości i wysforowali się na czoło growego peletonu. Wracając jednak do czasów minionych, to produkcje znad Wisły nadrabiały ceną, dobrą miną i kochaną przez nas wszystkich swojskością. Za tę swojskość kochaliśmy wiele tytułów, wiele im wybaczaliśmy i nadal wiele z nich darzymy mocnym sentymentem.
Franko The crazy revenge, czyli bijatyka po polsku
Do takich gier na pewno należy wydany w 1994 roku Franko – the crazy revenge, który reprezentuje szlachetny gatunek chodzonych bijatyk.
Franko w zasadzie niemal natychmiastowo zyskała status kultowej, a złożyło się na to wiele elementów. Na pierwszy rzut oka widoczne były obskurne blokowiska, które były teatrem zmagań naszego bohatera i przedstawiały widoki jakże dobrze znane dzieciakom lat dziewięćdziesiątych. W grze pierwsze skrzypce grały szare budynki przykryte jeszcze patyną PRLu i upstrzone siedzącymi w oknach obserwatorami życia osiedlowego lub aktywnymi jego uczestnikami załatwiającymi potrzeby przy śmietnikach.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale okazało się, że Franko przemierzał szczecińskie osiedla. Dla mnie jednak ekranowe widoki przypominały wszystko widziałem za oknem.
Kultowi byli przeciwnicy, którzy reprezentowali prawdziwą śmietankę towarzyską. Poza dość osobliwymi paniami w miniówkach, karatekami, czy wąsaczami w równie kultowych podkoszulkach, we Franko można było spotkać żołnierzy, policjantów, odzianych w skóry punków i innego rodzaju przedstawicieli ówczesnych swojaków.
Wrogowie rzucali wnaszego bohatera równie kultowymi tekstami – „Spadaj pierdoło”, „Chodź zabawimy się” „Wąchaj” czy „Dorwę cię”, a każdy z trzech poziomów kończył się spotkaniem z bossem, któremu poza spuszczeniem łomotu przekazywaliśmy światłe nauki dotyczące utrzymania czystości chodnika, czy zakupu oryginalnego oprogramowania. Z głośników dobiegała kultowa muzyka, która z całości produkcji zestarzała się najlepiej, prezentując ciągle przyjemne dla ucha kawałki.
Maluchem jak czołgiem
Nie należy również zapominać o minigierce dostępnej pomiędzy etapami, służącej do uzupełniania naszemu bohaterowi wcieleń. Nasz władca osiedli wsiadał do swojego czerwonego malucha i rozjeżdżał wrogich blokersów, jednocześnie omijając przechodzące wcale nie po pasach staruszki czy kobiety z wózkiem. Za każdego rozjechanego wroga otrzymywaliśmy zastrzyk energii i kumulowaliśmy życia, zaś potrącona babcia wiązała się ze skróceniem paska energii.
Franko było krwawe i brutalne oraz w jakiś sposób namacalne. To robiło wrażenie, a w połączeniu dość frywolnym, ale jakże prawdziwym podejściem do świata przedstawionego, gra Szczecinian była skazana na wielokrotnie wspominaną przeze mnie już kultowość. Nie miały żadnego znaczenia wyraźne braki w stosunku do zachodnich produkcji. Widoczne były niedociągnięcia animacji, grafika niczym z painta, ograniczone ruchy i ciosy bohatera (choć nie było wcale źle, zestaw „osiedlowego karate” był wystarczający), dość niezrozumiała fabuła (jedna z grywalnych postaci ginęła w prologu), wyłażący poza ekran przeciwnicy i okazjonalne babole. Franko był i nadal jest najbardziej swojski i najlepiej oddający smutną rzeczywistość w której dorastaliśmy. Na szczęście m.in. gry powodowały, że ta rzeczywistość przestawała być tak smutna.
1 thoughts on “Franko – retro wspominki”