Nazwisko Americana McGee nie jest nieznane w branży gier. Projektant poziomów i członek legendarnego ID Software z czasów, gdy wydawano klasycznego Dooma i Quake jego imię nabrało walorów swoistej marki, pod którą niebawem zaczął produkować gry. American McGee’s Alice z 2000 roku była wyjątkowa pod wieloma względami. Brutalna i oniryczna wersja Alicji w krainie Czarów wylądowała w napędach domowych komputerów wzbudzając zasłużone zainteresowanie.
Choć o grze było głośno, to na kontynuację trzeba było czekać aż 11 lat. Alice: Madness Returns wyszła poza bezpieczne terytoria komputerów PC i ukazała się również na Xboksa 360 i Playstation 3.
Niesamowity klimat
Alice: Madness Returns jest grą, która charakteryzuje się świetnym klimatem. Poziomy przedstawiane są jako chwile ucieczki przed dobijającą rzeczywistością. Fabułą prowadzona jest w sposób, który powoduje, że nigdy do końca nie jesteśmy pewni, czy kraina czarów jest realna, a krótkie wizyty w wiktoriańskim Londynie odskocznią, czy na odwrót. A może całość przedstawienia, w którym bierzemy udział jest efektem jakichś specyfików podanych dziecku o poszarpanej tragedią psychice?
Pierwsze poziomy zachwycają wykonaniem. Choć wykorzystane rozwiązania nie są niczym odkrywczym (trampoliny, ruchome platformy, szybowanie itp.) to sposób, w jaki je podano oczarowuje. Kraina pełna olbrzymich grzybów, muszli, naczyń i żywopłotów potrafi zrobić wrażenie nawet po pięciu latach. Niestety im głębiej w zaczarowany las, tym gorzej. Szczególnie poziomy oparte na chińskich zastawach jakoś utkwiły w pamięci jakby były robione na szybko i bez zastanowienia. Powtarzalność układów komnat rośnie w zastraszającym tempie, a modele przeciwników, tak pełne nieodgadnionego uroku w pierwszych poziomach stają się paskudnie niedopracowane.
Platformówka, ale nie do końca
Alice na pierwszy rzut oka przywodzi na myśl platformery pokroju Mario 64 czy Spyro the Dragon. I w dużej mierze taką grą jest. Alicja prze do przodu skacząc po występach i platformach, rozwiązując proste zagadki logiczne. Do tego dochodzi jeszcze element walki wręcz, opartej na bardzo prostych kombosach oraz strzelaniu do wrogów z młynka do pieprzu tudzież imbryka z gorącą herbatą. Gra jednak jest pełna urozmaiceń wszelkiego rodzaju. A to Alicja nagle rośnie do gigantycznych rozmiarów zadeptując kolejne hordy przeciwników, innym razem gra zamienia się w platformery 2D lub scrolling shootera, gdzie należy wykazać się zręcznością i przy okazji pozbierać parę pierdółek. Innym razem przejście do następnego etapu jest oddzielone zjeżdżalnią, na której trzeba omijać przeszkody albo zbierać inne pierdółki.
To urozmaicenia mocno ożywiają zabawę, są zaskakujące i intrygujące. W trakcie zabawy coraz skojarzenia ze Spyro były coraz bardziej zastępowane innymi – wiodącymi do nieco zapomnianego już hitu skrywającego się pod tajemniczymi literkami MDK.
Może to dlatego Alice: Madness Returns tak bardzo mnie pochłonęła. Przypomniała mi bowiem te piękne czasy, gdy pomysłowość i chęć zaskakiwania wiodły prym bardziej niż pogoń za spełnieniem oczekiwań działów księgowych i marketingu w wielkich firmach. Ta nieskrępowana zabawa, która nie siliła się na konkurowanie z innymi markami, a bardziej była celem sama w sobie spowodowała, że Alice spowodowała rzucenie świeższych gier AAA w kąt i kompletnie uzależniła na kilkanaście godzin.
Oniryczność i schizofrenia
Ta oniryczność, narkotyczyność i schizofrenia jest dodatkowo podbijana przez przegenialną muzykę i oprawę dźwiękową. Utwory z Alice: Madness Returns są kapitalne i doskonale prowadzą wydarzenia na ekranie. Po złożeniu wszystkiego do kupy Alicja ocieka klimatem unikalnym i niepowtarzalnym, za co można ją tylko pochwalić.
Nie można powiedzieć, że dzieło Americana McGee jest grą idealną i zbyt wiele można jej zarzucić. O powtarzalnych i nierównych poziomach już wspomniałem, tak samo jak o niektórych niechlujnych projektach postaci. Do tego dorzuciłbym mankamenty techniczne – a to sterowanie czasem zawiedzie, a to celownik nie zablokuje się na przeciwniku. Nie mnie jednak pomysłowość, z jaką wykonano grę, ilość upchniętych rozwiązań i nieskalane kalkulacją na szerokiego odbiorcę wykonanie pozwala stwierdzić, że Alice jest wciąż dobrym tytułem na kilka wieczorów i perełką w każdej kolekcji.
Warto odnotować, że nawet po zakupie używanej kopii otrzymujemy dostęp do pierwszej części przygód Alicji z 2000 roku. Chyba zatem warto wydać kilkadziesiąt złotówek aby dać szansę temu tytułowi. Tym bardziej, że wieść gminna niesie, że w głowie Americana McGee jątrzy się myśl o trzeciej części.