Nie zapomnij do nas zajrzeć – >
Zastanawialiście się, jak wyglądałby teledysk Roba Zombie ze spójną fabułą? Taką właśnie, redneckową wersją Wiedźmina, jest Hillbilly.
Seria jest już u nas znana, jak zresztą sam twórca. Twórczość Erica Powella mogliśmy oceniać przy okazji „The Goon” oraz poprzednich części Hillbilly. W większości był on jednocześnie scenarzystą oraz rysownikiem. W przypadku tomu 4, Powell zajął się scenariuszem, a za rysunki odpowiadał Simone Di Meo. Patrząc pobieżnie na przykładowe strony poprzednich tomów, ten wypada korzystniej pod kątem rysunków i kolorów (choć wyblakłe pastele i szarości tworzą bardziej baśniowy klimat). Hillbilly w tej części jest połączeniem gatunków horroru, sci-fi oraz fantasy, czyli prościej mówiąc – fantastyki. Pomimo elementów grozy, nie jest to tytuł skierowany stricte do dorosłego odbiorcy. Z pewnością nie jest dziecięcy, ale już jak najbardziej młodzieżowy. Swoją drogą, podtytuł wskazuje tematykę piekielną: „Czerwonookie czarostwo z czeluści”. Chciałem się przyczepić do przekładu, jednak trzeba przyznać, że przed tłumaczką, Pauliną Braiter, nie stało łatwe zadanie. Tytuł oryginalny to „Red-eyed Witchery from Beyond”. Z „witchery” wyszłoby jakieś „wiedźmiństwo”, ale „beyond” robi różnicę, bo lepiej oddaje zawartość (choć nie mam pomysłu na lepszy zamiennik).

In the name of czerwonookirobalzkosmosu
Tytułowym Hillbillym jest Rondell – wędrowiec z Appalachów, przypominający kulturalniejszego Lobo oraz wyposażonego w diabelski topór. Topór (wyglądem bardziej tasak) jest przeklęty, a główny bohater posługuje się nim lepiej niż typowy Zbyszek z mięsnego (lub współcześniej: Brajan z kraftowej stekowni). Rondella spotykamy, gdy walczy z pokaźnym stworem oraz poznaje – nieprzypadkiem – łowcę z okolicznego miasta. Pomimo że jest to tom 4, nie czułem się zagubiony. W końcu nie potrzebujemy za każdym razem origin story: skąd bohater pochodzi, czemu korzysta z tej broni, skąd wie, jak radzić sobie z potworami itd. Tom 4 składa się z czterech zeszytów. Dla wyjątkowo niecierpliwych poznania historii wystarczyłby zeszyt ostatni, gdzie przygoda Rondella jest opowiadana dzieciom jak legenda.
Wszystko zaczyna się od „spadającej gwiazdy”, przez którą grupa ludzi – niczym w The Walking Dead – zamienia się w dość nietypowe stwory. Hillbilly zostaje wynajęty do sprawdzenia i wyjaśnienia tej sprawy. Oprócz stworów, są również przemienieni, czerwonoocy ludzie, a ich miasteczko funkcjonuje pozornie normalnie. Mamy tu scenę rodem z Resident Evil, kiedy w pewnym momencie wszyscy mieszkańcy udają się do kościoła. Bohaterowie obserwują tam kazanie opętanego klechy, co może tak samo wyglądać z perspektywy ateisty-introwertyka, odwiedzającego religijne południe USA.

W każdej legendzie jest ziarno prawdy
Odbiór całości pozostawił u mnie wrażenie, jakbym obejrzał coś na podstawie Kinga… Brzmi to jak komplement, ale chodzi mi o brak wyjaśnienia, co się właściwie wydarzyło. Z drugiej strony, może to po prostu odczucie niedosytu – historia skończyła się zbyt szybko. Należy to jednak uznać za komplement. Opowieść ma kilka wątków, które spójnie prowadzą bohaterów w głąb fabuły. Amerykański wiedźmin jest pozycją interesującą i wartą polecenia. Podobnie jak w naszej rodzimej serii, są tu odniesienia do folkloru. W przypadku Ameryki nie wydają się one tak obszerne jak słowiańskie, ale może to moja stronniczość wynikająca z bliskości kulturowej.
Prawdopodobnie wybranie Appalachów jako miejsca przygód Rondella nie jest przypadkowe. Z pasmem Appalachów wiążą się różne przesądy i stwory – ciekawych odsyłam do poszukiwań na temat Wendigo, Mothmana czy potwora z Flatwoods.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu !Nagle.