Nie zapomnij do nas zajrzeć – >
Doczekaliśmy się w końcu kolejnego integrala z przygodami najsłynniejszego (chyba) mutanta Marvela, posiadacza adamantowego szkieletu, pazurów i zdolności regeneracyjnych – Wolverina. Wolverine tom 1 to zbiór pierwszych dziewiętnastu zeszytów z nowej odsłony komiksowej serii przygód Rosomaka (vol. 3), która wystartowała w 2003 roku. Scenarzystą został Greg Rucka, który zadebiutował w 1998 roku kryminalną mini-serią Whiteout, potem pracował głównie dla DC, gdzie pisał m. in. przygody Batmana, Supermana i Wonder Woman.
Syndrom Wolverine’a
Jak zapewne wiedzą zagorzali fani komiksów – Wolverine niejedno ma oblicze. Jest ten przygaszony, tajemniczy były agent-alkoholik z kultowej Weapon X Barry Windsor-Smitha, jest gość w żółtym spandexie, który potrafi odrodzić się z jednej komórki i można go wysłać na talibów obwieszonego materiałami wybuchowymi, a on po pewnym czasie wstanie otrzepie się i pójdzie sobie dalej. Samotny ronin w Japonii, tnący na kawałki tłumy ninja z katanami, jest właściciel knajpy-mordowni w mieście grzechu Madripoor. Dla mnie najciekawsze pozostały dokonania Barry Windsor-Smitha, gdzie nasz bohater był postacią mroczną, gubiącą swoje człowieczeństwo. “Osobnik zdecydowanie gwałtowny, przebijający się pięściami przez bezcelowe życie” mówi o nim profesor z Projektu X.
Dzieje osobnej komiksowej serii o przygodach naszego bohatera miały chlubny początek z kreską Franka Millera i scenariuszem Chrisa Claremonta. Rozgrywająca się w Japonii historia o miłości, honorze i próbującym się w tym wszystkim odnaleźć mutancie z Kanady.
Potem było już różnie. Śledząc dalsze solowe poczynania Logana i sposób pisania historii o nim mam wrażenie, że postać dotknęło coś, co ja nazywam syndromem templariuszy w popkulturze. Templariusze to naprawdę gotowy, świetny temat do filmu/książki. A ile znacie naprawdę dobrych filmów o templariuszach? (nie licząc starego Pana Samochodzika i Templariuszy, oczywiście 😀 ). Temat jest tak świetny, że nie trzeba się starać. Podobnie jest, mam wrażenie z Rosomakiem. Wyjściowo świetna postać, więc fabuła zrobi się sama, dajemy krwawe walki, bestie, regeneracje, cienie przeszłości i mamy prawie dwie setki zeszytów z przygodami. Fajnie, ale próbując to czytać po kolei w końcu dopadnie nas wrażenie nieuchronnego banału i sztampy.
Nighthawks
Greg Rucka rozpoczynając nowy rozdział w przygodach Wolverina zaproponował pewien reset postaci. Zamiast egzotycznych dżungli, gwiezdnych krążowników Shi’ar i imprez z superbohaterami mamy brudne knajpy, mroczne zaułki, ludzi samotnych jak na obrazach Hoppera. Jeśli piwo, to co najwyżej z Nightcrawlerem, pełniącym rolę kumpla z baru, któremu można się wyspowiadać. Historia jest bardziej detektywistyczna niż heroiczna. Pazury pozostają długo nie wysunięte, i dobrze, bo by mogły popsuć klimat, długie sekwencje, samotność, deszcz.
Zamiast szlachtowania wrogów od początku do końca, mamy budowanie napięcia i dopiero na końcu, gdy napięcie osiąga punkt kulminacyjny mamy rozróbę. Jak w dobrym westernie, na finałową walkę trzeba trochę poczekać, ale gdy w końcu do niej dochodzi pełni funkcję katharsis. Kolejne historie to dalej poszukiwanie swojego człowieczeństwa, w dalszym ciągu fabuła to poziom ulicy. Bardziej klimat Breaking Bad niż X-Men First Class.
Całość wieńczy i podsumowuje szalona historia rozgrywająca się we śnie. Motyw oklepany ale tutaj akurat muszę przyznać, że scenarzysta stanął na wysokości zadania i oniryczne sekwencje nie popadają w klasyczny banał, są groteskowo-straszno-zabawne, takie jak bywają sny.
Łoo tak, więcej takich historii, takiego budowania napięcia, takiej kreacji postaci. Panowie scenarzyści, nie można było tak częściej? Dał nam przykład Rucka jak zwyciężać mamy (i Barry Windsor-Smith). A wy woleliście spiętrzać spiski wokół Projektu X i eksploatować do znudzenia adamantowy szkielet i czynnik gojący, zamiast skupiać się na tym czego Rosomak wyleczyć nie może: swojej umęczonej duszy.
Kły i pazury skąpane w czerwieni
Akcja kolejnych części przenosi nas w dzikie lasy. Tutaj następuje zmian scenerii, zwrot akcji i wygląda na to, że wykrakałem, bo nagle okazuje się, że sir Logan musi zmierzyć się ze swoją przeszłością i kolejnym owocem Projektu X. Dobra, muszę chyba przeprosić tych innych scenarzystów. Historia dość typowa, pojawia się oczywiście też pewien szablozęby antagonista, aczkolwiek na plus można poczytać to, że autor nie przesadza z fajerwerkami. Scenariusz dalej trzyma się na postaciach i interakcjach pomiędzy nimi, nie na nawalaniu rakietami i laserami. Miłość, nienawiść, dzikie ostępy, ciemne interesy, chirurgia, krew i flaki a na czubku wisienka. Nie wiem, czy po pierwszych zeszytach serii Rucka dostał feedback od szefostwa “wszystko to pięknie, ale badania fokusowe wykazały, że zbyt długi brak nawiązań do mrocznej przeszłości Logana wywołuje niepokój u odbiorcy”. No, ale w porównaniu na przykład z takim Jasonem Aaronem to dalej jest poziom “low-heroic”
Słowo o rysunkach. Pierwszym rysownikiem jest Darick Robertson. Kreska jest wyważona, pasuje do mrocznego nastroju całej opowieści. Potem jest trochę słabiej. Taki na przykład Sabretooth w interpretacji Leo Fernandeza jakoś słabo do mnie przemawia, natomiast do przedstawienia głównego bohatera czy Native nie mam zastrzeżeń. Generalnie obydwaj rysownicy dają radę i ilustracje to kolejna po scenariuszu mocna strona tego zbioru.
Podsumowanie
Generalnie dla bezkrytycznych fanów Wolverine ta pozycja to musisz-mieć. Mniej zapaleni czytelnicy też nie będą mieli bólu zębów wchodząc w ten mroczny świat. O ile na przykład integrale przygód Punishera czy Essential Wolverine czytane ciurkiem wywołują u mnie głęboki spadek wiary i zniechęcenie w stosunku do komiksu amerykańskiego, to te historie pochłonąłem jednym ciągiem i z przyjemnością. To jest taki Wolverine, jakiego tygryski lubią najbardziej. Nie znam dalszego ciągu serii (Rucka zastąpił Mark Millar), ale chętnie przeczytam, bo Wolverine tom 1 przypomniał mi za co lubię tę postać.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics
1 thoughts on “Wolverine tom 1 – recenzja komiksu”