Miasto Latarni

Miasto Latarni – tom 1 – recenzja komiksu

Dawno już nie miałem w rękach niczego steampunkowego i jakoś zaczynało mi się za tymi klimatami tęsknić. Wydawnictwo Lost in Time jakby przeczytawszy mi w myślach wydało pierwszy tom komiksu Miasto latarni. Steampunkowy klimat, dystopijne uniwersum, kozacka okładka – czemu by nie spróbować?

Szpieg w krainie sterowców

Miasto latarni opowiada historię Sandera Jorve, wychowanego na ulicach tytułowego metropolis. Ze ścieżek wykroczeń i kradzieży Sander schodzi by wieść mało dostatni, acz uczciwy żywot robotnika pracującego na plantacji owoców. Jest to cena, którą jest gotów płacić za to, by trwać u boku żony i syna. Szwagier Sandera wraz z jego małżonką widzą jednak w nim potencjał i materiał na członka ruchu oporu, który przeciwstawia się uciskom klasy robotniczej. Nad porządkiem na ulicach i utrzymaniem woli klasy rządzącej (czyli Imperium rodziny Grey) panuje Gwardia, milicyjne ugrupowanie, które nie patyczkuje się z wdrażaniem zasad narzucanych przez możnowładców. Pomimo ciężkiej doli oraz faktu, że Gwardia załatwiła ojcu Sandera bilet w jedną stronę na pobliski cmentarz, bohater nie jest zainteresowany walką o prawa najniższej z kast. To zmienia się w jednej chwili, gdy podczas jednego z wieców los daje mu okazję wejść w posiadanie munduru kapitana Gwardii, który zaskakująco, pasuje na niego jak ulał. Po namowach rodziny Sander przejmuje rolę oficera i przeobraża się we wtyczkę wspomnianego ruchu oporu w szeregach paramilitarnej formacji.

Główny bohater staje się zatem takim steampunkowym Konradem Wallenrodem. Nie chce wchodzić w buty i mundur Gwardzisty, ale widząc szansę na poprawę sytuacji swojej rodziny, a przy okazji reszty ludzi z kasty pracującej, oraz będąc pod presją namów rodzinnych, przyjmuje na siebie obowiązek bycia szpiegiem. Zajmuje miejsce kapitana w hierarchii Gwardii oraz bierze pod opiekę również i jego rodzinę. I oczywiście przy okazji, wpada w wielkie tarapaty. Tak, jak wspomniany mickiewiczowski Konrad, Sander będzie musiał zmierzyć się z wieloma niebezpieczeństwami, ale też i moralnymi wyborami. Czy łatwo będzie mu pacyfikować ulice znane ze swojego dzieciństwa? Czy z trudem będzie wymierzał ciosy pałką kolegom znanym z podwórek? Czy uda mu się wejść w rolę kapitana, przekonać do siebie jego przełożonych, rodzinę i aparat bezpieczeństwa?

Miasto Latarni, to przede wszystkim zwroty akcji. Bohater grając dwie postaci musi zadbać o dobro dwóch rodzin. Starając się odnaleźć w sytuacji, w którą wrzuciła go decyzja podjęta w ułamku sekundy, nie wie komu ufać. Sprzymierzeńcy pojawiają się znienacka, ale czy do końca opowieści będą sztywno stać po stronie bohatera? Miasto Latarni opowiada świetną historię człowieka zapędzonego w kozi róg, który musi wykorzystywać wszystkie nadarzające się okazje, by chronić życie swoich bliskich, a jednocześnie brnąć coraz głębiej w gąszcz spisków i intryg, które gęstnieją z każdą stroną komiksu.

Miasto Latarni

Miasto latarni – brud, duchota i niesamowity klimat

Kreska wyjątkowo oddaje steampunkowego ducha. Rzuty miasta, neowiktoriańska architektura, zdobne ogrodzenia z kutego żelaza, latarnie, maszyny – wszystko buduje niesamowitą atmosferę. Przewijające się jednostronicowe pejzaże, ukazujące metropolię są bardzo klimatyczne. Po niebie snują się sterowce, po ulicach przez morze tłumu poszukującego chwili wytchnienia przedzierają się szynowe parowce. Pośród złomu i gruzu funkcjonują obywatele pracujący w pocie czoła o to, by nie stracić racji żywnościowych. Same postaci są narysowane równie szczegółowo, co wspomniane pocztówki z Miasta Latarni. Umundurowanie Gwardzistów, czy stroje ludności mocno wpisują się w szeroko pojęty gatunek steampunka, a czasem można trafić na coś ekstra, bo w oko potrafi wpaść i sztuczna kończyna u przechodniów zawieszonych w tłumie.

Miasto latarni nie powala rozmachem, za to roztacza niesamowity czar. Ze stron komiksu wręcz wysypuje się rdza i pył. Dochodzi swąd węgla i starych szmat spalanych w piecach i kozach oraz zapach smarów z tłoków poruszanych parą. Miasto Latarni ma niesamowity klimat, który ostatni raz czułem chyba w Dunwall z Dishonored. Miasto jest olbrzymie, upadłe, z milionem zakątków, do których lepiej nie wchodzić. Nam, jako czytelnikom, kilka z tych mrocznych zaułków uda się wraz z bohaterem zwiedzić. Można wyczuć, że postaci są bardzo niejednoznaczne, co podkreśla jedynie fakt, że sama metropolia przedstawiona w komiksie jest dokładnie taka sama. Ciężko stwierdzić, czy to ludzie dostosowują się do miejsca, w którym żyją, czy to Miasto Latarni tworzy niespodzianki by dopasować się do swoich mieszkańców. Przeczuwam (a może liczę) na sporo zaskoczeń w kolejnych tomach. Mam dziwne wrażenie, że wielu z bohaterów na razie pokazało jedynie maski, które na dalszych etapach opowieści będą spadać z hukiem.

Choć to dopiero tom pierwszy z trzech, zatem trudno oceniać całość, ale wyrażam olbrzymią nadzieję, że kolejne pozycje przyniosą tylko więcej dobroci. W tomie pierwszym jest jej bowiem bardzo dużo. Ośmielę się rzec, że Miasto Latarni to wyśmienity tytuł. Trzymam kciuki, by dalej trzymało taki poziom. Wypatruję z niecierpliwością kolejnych tomów na horyzoncie wydawniczym. Błagam, nie schrzańcie tego.

Miasto Latarni

1 thoughts on “Miasto Latarni – tom 1 – recenzja komiksu”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *