Było to już ładnych paręnaście lat temu, kiedy to moja fascynacja kinem wushu osiągnęła swój szczytowy moment. Oczywiście Wejście Smoka miałem już za sobą, ale to wtedy zacząłem oglądać namiętnie produkcje pokroju Pewnego razu w Chinach, Świątyni Szaolin, Legendy Pijanego Mistrza, 36 Komnaty Szaolin czy Policyjnej Opowieści. Nazwiska aktorów takich jak Jackie Chan, Sammo Hung, Jet Li czy Donnie Yen pojawiały się na moim ekranie coraz częściej. Choć rzeczona fascynacja już minęła, to nadal darzę sympatią wszelkiego rodzaju tytuły pachnące klimatem z Hong Kongu – nie tylko te na ekranach. Komiks Kowboj z Szaolin Geofa Darrowa od samego początku wydzielał jakieś przyciągające fluidy.
Kowboj z Szaolin, Osioł znikąd.
Fabuła Kowboja z Szaolin jest tak prosta, że można pokusić się, o to, że jest to historia drogi. Nasz bohater wraz ze swoim dzielnym i pyskatym wierzchowcem przemierzają pustynię w zasadzie w niewiadomym celu. Na trasie spotykają różne postacie, które chyba nie mają nic innego do roboty, jak próbować spuścić Kowbojowi manto. Nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, czy jest to Król Krab – uciekinier z restauracyjnego zbiornika, tłum mścicieli, którzy nie potrafią się nazwać, czy trójka demonów planujących zmonopolizowanie rynku energii chi. Uwielbiam tak duże dawki absurdu, a Kowboj z Szaolin tego naprawdę nie żałuje. Postacie są wyśmienicie skrojone. Są bez wyjątku – proste, inteligentne i świetnie budują atmosferę. Począwszy od tytułowego, małomównego Kowboja, który wydaje się mieć na świecie samych wrogów konflikty rozwiązuje mocnym kopniakiem i precyzyjnym cięciem miecza, na wspomnianym już Ośle czy wrogach stających im na drodze. Do tego dochodzą dialogi, które są pierwszorzędne, choć jest ich stosunkowo mało. Niektóre sięgają najlepszego, tarantinowskiego poziomu.
Ni to western, ni to postapo, ni to fantasy
W zasadzie to dość ciężko określić realia, w których toczą się wydarzenia „Kowboja”. Bohaterowie przemierzają wypaloną słońcem pustynię, co od razu przywołuje na myśl produkcje spod znaku Mela Gibsona jeżdżącego po pustkowiach Australii, ale to nie do końca jest tak. Westernowego posmaku dodają rewolwery i ośli środek transportu, ale tu też to raczej niewielki element całości. Bo choć w pierwszej części komiksu Kowboj mierzy się z Królem Krabem, któremu to wyrządził ongiś wielką krzywdę, więc prawem westernu ten szuka zemsty, to kolejne części to już prawdziwa jazda bez trzymanki. Demony, energia chi, nieumarli i zombiaki, nekromanci i olbrzymie jaszczury, w których żołądkach pływają stada rekinów. Wszystko jest niby z diametralnie różnych bajek, a jednakowoż doskonale dopasowane i mocno trzyma się kupy.
Absurd goni absurd
Wyjaśnienie tego faktu jest dość proste. Kowboj z Szaolin mógłby spokojnie i bez wstydu stać na półce obok dokonań grupy Monty Pythona, czy Mela Brooksa. Przygody Kowboja są momentami tak absurdalne, że nie sposób nie ryknąć śmiechem. Mamy tu wykłady dla rekinów, demony wrażliwe na lirykę próbujące zmonopolizować rynek energii chi, czy rozprawy na temat tego, w jakich trybach należy przeprowadzić głosowanie mające na celu ustalić nazwę bandy rzezimieszków lub kolejność przedstawiania powodów, dla których bandziory chcą ukatrupić bohatera. To naprawdę tylko kropla nietypowych i absurdalnych elementów, którymi ten komiks jest wypełniony. Zresztą już pierwsze kadry, w których zza węgła wypadają ciała zarżniętych łajdaków nadają ton temu dziełu. Będzie krwawo, bezpretensjonalnie i bezpośrednio.
Detal na olbrzymich kadrach
Kowboj z Szaolin to również cudowna kreska, pełna detali i drobiazgów, które z lubością można łowić na każdym obrazku. Szczegół jest nawet wykorzystywany do zabawy. Wyobraźcie sobie bowiem, że pyskaty osioł w pewnym momencie stwierdza, że jest ścigany przez papugę, która pragnie wyrządzić dość osobliwą krzywdę i mógłbym przysiąc, że na co niektórych kadrach papuga się pojawia.
Styl rysowania Darrowa przywodzi na myśl prace samego Moebiusa, który nomen omen z Kowbojem musiał przed śmiercią się zapoznać. W dołączonym bonusie na ostatnich stronach można podziwiać projekt okładki komiksu stworzony ręką samego francuskiego mistrza.
Darrow upodobał sobie rysowanie dużych, a nieraz olbrzymich czy nawet monstrualnych kadrów. Krwawe rozprawy rozrysowane są na dużych, często jedno stronicowych ramkach (choć nie jest to zasada, można zobaczyć przypadek kadru rozrastającego się nawet na trzy pełne rozkładówki. Oczywiście, każdy jest ucztą dla oczu i przyjemnie przylega do naszej głowy. Niestety, to podejście powoduje, że cierpi nieco tempo akcji. Fabuła toczy się nieco ślamazarnie, bo Kowboj potrafi wymieniać kopnięcia i ciosy przez kilka kartek. Pamiętacie jak w Tsubasa w Captain Hawk potrafił kopnąć piłkę, a ta szybowała nad murawą przez trzy odcinki serialu? Miałem nieco podobne wrażenie podczas lektury. Tutaj jest podobnie – jest krwawo, soczyście, acz nieco powolnie.
Kowboj z Szaolin nie dla każdego
Kowboj z Szaolin jest bardzo ale to bardzo specyficzna pozycją. To nie jest komiks dla każdego. Duża doza absurdu i surrealizmu, a także dość specyficzna konstrukcja z olbrzymimi kadrami i małą ilością dialogów może stanowić ścianę, od której niestety łatwo się odbić. Jednakowoż, jeśli przygotujemy się na powyższe, to czeka nas niesamowita doświadczenie. Kowboj z Szaolin to doskonały tytuł stawiający na szczegół, detal i dobrą zabawę. Gdyby Sergio Leone, Quentin Tarantino i Terry Gilliam tworzyli w Hong Kongu, to pewnie Kowboj z Szaolin powstałby dawno temu jako dzieło wymienionych panów.
1 thoughts on “Kowboj z Szaolin – Pierwsza podróż – recenzja komiksu”