Tym wpisem pewnie nie wyczerpię listy kontrowersyjnych i spędzających sen z powiek naszym rodzicom gier, ale wspomnę o tytule, który dołożył jedną z większych cegieł w budowie krwawego i brutalnego wizerunku medium. Carmageddon powodował nerwową wysypkę, płacz i zgrzytanie zębów u wszystkich zamartwiających się obrońców moralności. I bądźmy zupełnie szczerzy – mieli ku temu powody.
Carmageddon można było opisać w zasadzie kilkoma słowami. Wyścigi, w których jednym z głównych celów (nie oszukujmy się – głównym) jest rozjeżdżanie przechodniów i masakrowanie nie należały do zbyt skomplikowanych rozgrywek.
Przed rozpoczęciem zabawy wybierało się kierowcę z dostępnej pary szajbusów – Maxa Damage i Die Anny. Binarny wybór chłopczyka i dziewczynki w zasadzie nie miał wielkiego znaczenia dla samej rozgrywki. Die Ana jeździła żółtym, a Max Damage czerwonym bolidem.
Rozgrywka
Wyścigi, jak to wyścigi polegają na ściganiu się i na dojechaniu do mety. Czas pozwalający na dotarcie do mety jest ograniczony i przedłuża się go za pomocą pokonywania punktów kontrolnych. I to by było na tyle jeśli chodzi o zasady każdej normalnej ścigałki.
Carmageddon jednak od normy odstaje, ponieważ dokłada kilka ciekawych choć kontrowersyjnych rozwiązań. Otóż dodatkowy czas na przejechanie trasy można zdobywać masakrując pieszych wałęsających się po torach i przyległościach. Ludziki stanowią zatem rodzaj surowca, który momentami jest wręcz wymagany do tego, aby ukończyć wyścig. Jeśli rozjedziemy większą ilość pieszych w krótkim odstępie, rozmaślimy driftując, czy koziołkując naszym pojazdem przyznawane są nam dodatkowe punkty i bonusy. Wyścig można również skończyć nie dojeżdżając do mety przez rozjechanie wszystkich pieszych oraz zniszczenie wszystkich pojazdów przeciwników.
Zabawa wydawała się być całkiem fajna. Można było kombinować z bonusami, poruszać się zdobytymi na przeciwnikach innymi pojazdami. Sam model jazdy był przyjemny, a na uwagę szczególnie zwracała fizyka pojazdu. Karoseria pięknie się huśtała, auto zawijało się na zakrętach, podskakiwało na wybojach i koziołkowało, gdy wjechaliśmy na nie zbyt szybko. Jazda była dynamiczna i sprawiała dużo frajdy.
Jeżeli spojrzeć na to zupełnie chłodnym okiem, to Carmageddon faktycznie oferował niewiele więcej niż bezsensowną brutalność i rozwałkę. Rozgrywka dość szybko stawała się monotonna. Szukanie wrogów po całkiem sporej planszy bywało dłużące, szukanie ludzików jeszcze bardziej, a sam wyścig – no cóż, na rynku były już obecne znacznie lepsze gry wyścigowe.
Na szczęście niewiele nie znaczy nic.
O fizyce i modelu jazdy już wspominałem, warto wspomnieć też o samej grafice, ponieważ sinik 3D mocno dawał radę nawet na komputerach nie wyposażonych w akceleratory graficzne. Jeśli już w domowych skrzynkach znalazła się karta, która obsługiwała łatki 3dfx to gra wyglądała jeszcze lepiej.
Po stronie plusów należy niewątpliwie również zapisać ścieżkę dźwiękową. Fear Factory, szczególnie w tak dynamicznych i emocjonujących rozgrywkach skutecznie dolewało płomieni do zabawy. Pomimo tego, że nie była to muzyka napisana specjalnie pod Carmageddon, a jedynie otwory z płyty Demanufacture w aranżacjach bez wokalu. Połączenie wydawało się i nadal wydaje się wybuchowe.
Carmageddon zrobił furorę i zdobył sławę – wszak każdy z nas jeśli nie grał, to przynajmniej słyszał o najkrwawszych wyścigach w historii. Kontrowersje wzbudzał zasłużenie, ale jeśli chodzi o zabawę, to dość szybko potrafił znudzić. W zasadzie nie o ściganie chodziło, ale o rozwalenie przeciwnika, czy rozjechanie wszystkich pieszych, a i te elementy pozostawiały co nieco do życzenia.
Kolejne części sprzedawały się coraz gorzej udowadniając, że sama brutalna i nieco bezsensowna zabawa nie wystarczy by na przytwierdzić do siebie graczy. Wystarczyło jednak na tyle, by pozostać w pamięci graczy i przypominać o innych czasach.